``Czarna Pantera`` to najnowsza produkcja MCU i zarazem pierwsza odsłona kina superbohaterskiego w tym roku. W recenzji oceniam czy solowy film z nową postacią jest udaną produkcją i czy czasami nie mamy do czynienia ze zmęczeniem materiału.
Ten film miał jakoś dziwnie pod górkę w porównaniu z innymi odsłonami MCU (Marvel Cinematic Universe) i to z kilku powodów. Pierwszy z nich i najbardziej prozaiczny to postać samego głównego bohatera, która przynajmniej u nas jest bardzo mało znana. MCU stało się jednak już na tyle rozpoznawalną i godną zaufania marką, że cokolwiek nie zrobią nowego, to i tak można liczyć na pozytywny odbiór, czego najlepszym przykładem byli też mało znani „Strażnicy Galaktyki”.
Drugą kwestią były niezbyt udane trailery, które mnie osobiście jedynie zniechęcały do pójścia do kina. Zamiast zajawki jakiejkolwiek fabuły czy klimatu, dostałem bijący po oczach festiwal wybuchów i pościgów podsycany hiphopową ścieżką dźwiękową. Krótko mówiąc – kompletne przeciwieństwo tego, na co liczyłem. No i ostatnia sprawa, czyli jakieś wewnętrzne przekonanie, że mamy do czynienia z przystawką przed daniem głównym, czyli nową częścią Avengersów. Osobiście czekam już z utęsknieniem na „Infinity War” i trudno mi było podejść do „Czarnej Pantery” na poważnie, zwłaszcza, że kampania promocyjna tego pierwszego filmu już się rozpoczęła. Koniec końców poszedłem na seans bez większego entuzjazmu, niejako po prostu żeby być na bieżąco z MCU. Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna i bardzo szybko zostałem zmuszony do zmiany swojego stanowiska.
Przez całą długość seansu nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że mam do czynienia jedynie z przystawką do dania głównego. „Black Panther” jest całkowicie samodzielną i autonomiczną produkcją i to głownie dzięki temu nie traktuje się go jako wstępu do „Infinity War”. Bardzo dobre posunięcie, bo możemy poznać świat i rzeczywistość nowej postaci, która póki co pojawiła się jedynie jako dodatek do ostatniego „Kapitana Ameryki”.
A zdecydowanie jest na co popatrzeć. W tym momencie pada drugi z moich problemów jaki miałem z tym filmem. Trailery w żadnym wypadku nie pokazują
o czym jest ten obraz. I mimo, że nie mamy tu do czynienia z wyjątkowo ambitną fabułą (MCU trzyma się sztywno konwencji komiksowej, ale może to i lepiej), to sposób jej rozegrania całkowicie zdaje egzamin. Chadwick Boseman jest mniej sztywny w swojej roli niż było to za pierwszym razem. Zachowuje swój niewzruszony spokój, ale są też sceny, w których ma szanse pokazać różne emocje. Tym bardziej, że to właśnie jego T’Challa występuje na ekranie o wiele częściej niż alter ego skryte w kostiumie Czarnej Pantery.
O dziwo, bardzo dobry w swej roli jest Micheal B. Jordan jako Erik Killmonger. Marvel prawie zawsze miał problem z czarnymi charakterami w swych filmach, a tutaj nie dość, że jest on dobrze zagrany, to jeszcze kierują nim motywacje nad którymi można się zastanowić czy czasem nie ma w nich ziarna prawdy, tylko sposób ich realizacji był niewłaściwy. Jeśli już mówimy o kreacjach aktorskich to nie można nie wspomnieć o Andym Serkisie, którego postać Ulissesa Klaue kradnie absolutnie każdą scenę, w której się pojawia.
Pisząc o „Czarnej Panterze” trzeba zaznaczyć, że to nie tylko pierwszy film superbohaterski z tak bogatą obsadą afro amerykańską, ale również pierwszy którego akcja dzieje się w lwiej części w Afryce. Trochę obawiałem się po mocno przeciętnych trailerach czy zostanie ukazany duch Czarnego Lądu, ale na szczęście niepotrzebnie. Klimat Afryki pojawia się w kilku aspektach i w każdym z nich uchwycony zostaje bardzo dobrze. Mam tu na myśli niektóre fenomenalne ujęcia, a także charakteryzację, która w mocny sposób łączy nowoczesność z klasyczną kulturą afrykańską.
Bardzo dobrze ukazano też różnego rodzaju zwyczaje i obrzędy panujące w Wakandzie. Szukając swej indywidualności „Black Panther” pozwolił sobie (specjalnie lub przypadkowo) na chwilowy przeskok w stronę innej serii filmowej, kiedy to akcja sprawia wrażenie… żywcem wyciągniętej z klasycznych filmów o Jamesie Bondzie i z tego eksperymentu twórcy wyszli jak najbardziej obronną ręką. Na osobną wzmiankę zasługuje ścieżka dźwiękowa, której również się obawiałem. Tymczasem dostałem po raz pierwszy w historii MCU muzykę, która nie tylko dopełnia sceny, ale działa sama z siebie niezależnie. Nie raz przyłapałem się na tym, że bardziej słuchałem motywu muzycznego niż oglądałem to, co dzieje się na ekranie. Tak dobrego połączenia muzyki rdzennie afrykańskiej z klasyczną i z nowoczesnymi rytmami chyba jeszcze nie słyszałem.
Żeby jednak nie było zbyt idealnie, to na koniec kilka gorzkich słów. Przede wszystkim nie do końca działa tu finałowe starcie Czarnej Pantery ze swoim wrogiem. Jakoś brakuje w tym większych emocji czy agresji i desperacji, który wręcz biły w trakcie wcześniejszych scen z tymi postaciami. Ostatecznie wszystko sprowadziło się do pojedynku wypełnionego CGI, co nigdy nie będzie tak wymowne jak skupienie się na aktorach. Również nie do końca pasuje mi tłumaczenie dlaczego nikt nie słyszał o tak rozwiniętym państwie w Afryce jak Wakanda. Niby pasuje to do szeroko pojętej konwencji komiksowej, ale i tak jest to grubymi nićmi szyte. Choć z drugiej strony nie wiem jak inaczej wyjaśnić to, co zostało przedstawione w filmie, więc może po prostu trzeba zaakceptować to jako fakt.
I w sumie to tyle. Nie mam zamiaru czepiać się prostej fabuły czy poczucia humoru, bo Marvel wypracował swój styl, którego się trzyma i albo to przyjmujemy albo nie. Ja nie mam z tym problemu. Czy mamy więc do czynienia z najlepszym filmem MCU, jak piszą o nim niektórzy krytycy? Zdecydowanie nie. Jakoś przyjęło się dziwnie, że pisze się tak o każdym kolejnym filmie z tej serii, jakikolwiek by nie był. Jest to jednak jeden z najbardziej oryginalnych filmów Marvela, całkowicie autonomiczny i udany, pewny siebie i tego co chce pokazać. W żadnym wypadku nie jest odklepaną kolejną pozycją superbohaterską. Ja jednak liczę, że najlepszy dotychczasowy film MCU obejrzę już niedługo, pod koniec kwietnia.